Granica

   Ranek 20 czerwca. Planowe przekroczenie granicy, godzina 10. Nie powinno być kolejki. Ok. 9 podczas pakowania bagażu stwierdzam, że lewe tylne koło jakby z lekka "sflaczało". Wulkanizator na szczęście jest tuż obok. Niestety, dwóch klientów przede mną, muszę czekać. Po 20 min. wjeżdżam na podnośnik. W kole tylko jedna atmosfera a powinno być 1,9. Problem tylko w tym, że nie można znaleźć miejsca przebicia, może tylko uchodzi przez nie dokręcony wentyl?? Nalegam, fachowiec od przebitych opon zdejmuje oponę i poddaje ją szczegółowym oględzinom. Znajduje w środku drut długości kilku centymetrów. Łata dziurę. Jest 10:15. Ruszamy na granicę. Andrzej pilotuje, zna dojazdy i panujące obyczaje. Na granicy pusto. Przed nami 2 samochody. Szlaban w górę i zaczynamy odprawę. Odprawa po naszej stronie trwa zaledwie kilka minut i owocuje kilkoma pieczątkami na małej, wielkości połówki kartki pocztowej karteczce. Jak mieliśmy za chwilę się przekonać - świętej karteczce. Podjeżdżamy na odprawę białoruską. Na odprawę czeka kilka furgonetek, wszystkie na numerach białoruskich. Zabieram wszystkie papiery i podchodzę do dwóch rozmawiających celników. Wyraźnie mnie ignorują. Patrzą "w dal" nad moją głową i przerzucają się leniwie uwagami. Gwałtownie załamuje się pogoda. Zaczyna padać deszcz i wiać silny wiatr. Dobrze, że stanowiska są zadaszone. Dach dziurawy i kapie tu i ówdzie ale i tak jest jakaś osłona. Brakuje jednak zasłony przed wiatrem. Po 10 minutach oczekiwania grzecznie zaczepiam jednego z celników
- "Ty dieklaracju wypełnił ? No to szto ty chocziesz ? "
No to już jesteśmy w domu - trzeba wypełnić deklarację. Znajduję na ścianie jednej z celnych budek kieszeń z odpowiednimi drukami, zabieram zapobiegawczo trzy sztuki i idę do samochodu rozszyfrować pisane cyrylicą rubryki. Powoli przypominając sobie lekcje języka nieużywanego od blisko 30 lat, przebijamy się przez kolejne punkty deklaracji. Zacięliśmy się. Nie wiadomo, o co chodzi. Gosia rusza na poszukiwanie celnika, który wyjaśniłby dziwny zapis. Wraca po 5 minutach tryumfalnie machając polskim odpowiednikiem wypełnianego druku - celnik wyciągnął go dla niej z dna szuflady, wiadomo ładna dziewczyna, to i łatwiej gadać z chłopami. Wypełniamy do końca druk pisany cyrylicą. Idę znowu szukać celnika, który chciałby ze mną rozmawiać. Tym razem trafiam na bardziej ludzkiego. Zagląda do deklaracji. Koryguje - samochodem nie jedziemy tranzytem (choć mamy zamiar wyjechać na Litwę), a czasowo go wwozimy. Okazuje się również, że jeśli insulinę wiozę na użytek własny to przy punkcie "leki" musze zaznaczyć kratkę "niet". "No, Tiebie nada deklaracju prapisat". Wracam do samochodu. Gosia przepisuje. Idę pod budki, w których siedzą celnicy. Żaden nawet nosa nie wyściubi. Wiatr głowę urywa. Papiery w dłoni furkoczą na wietrze, jakby chciały pofrunąć, aż dreszcz mnie przenika na myśl o tych papierkach niesionych przez wiatr i znikających po białoruskiej stronie, a może to tylko z zimna? Po 15 minutach wychodzi celnik, może musiał do toalety? Ruszam prawie biegiem, aby nie zniknął. "Szto ty chocziesz? Tam chodit inspektor. Ty idi k niemu.". Co mam robić idę. "Gdie Twoja maszyna? Aha nu daj." Przybija na świętej karteczce jakąś pieczątkę nawet nie podchodząc do samochodu. "Idi w biuro. Tam nada maszynu w komputer wpisat". Na myśl, że za chwilę wejdę do przeszklonego budynku, w którym będzie ciepło i nie będzie wiało, uśmiech wpełza mi na twarz. Rezygnuję z zabrania swetra z samochodu i biegiem udaję się do biurowca. Trochę dziwią mnie porozwieszane tuż za drzwiami folie i porozstawiane drabiny - remontują czy co? Znajduję jedyne porządne drzwi w budynku, zza których widać dwie osoby pracujące przy komputerach. Grzecznie mówię "dzień dobry" i powoli po polsku tłumaczę co mnie sprowadza. Młody człowiek w okularach uśmiecha się i czystą polszczyzną mówi "musi pan wyjść z drugiej strony tam są takie budki. Tam panu sprawdzą samochód w bazie komputerowej i wydadzą stosowne zaświadczenie." Przechodzę na drugą stronę budynku. Wiatr mało nie porywa mnie razem z drzwiami, które próbuję utrzymać, aby się nie wyłamały. Staję w dwuosobowej kolejce. Czekam. Wiatr powoli się wzmaga. Obserwuję jak wynosi poza teren przejścia druki deklaracji celnych i innych papierków porywając je z głębokich kieszeni przykręconych do ściany budki. Mam dreszcze, zimno jak diabli. Stoję tyłem do wiatru i trzęsę się z zimna. Widzę jak przewraca się znak drogowy mimo obciążnika stabilizującego. Spoglądam na zegarek, minęło 45 minut czekania "do komputera". Odchodzi poprzedzający mnie Polak - zgłaszał autokar. Podaję moje papiery z trudem rozluźniając palce i zasłaniając okienko, aby samodzielnie nie przekroczyły granicy niesione wiatrem. "A ksero?" - pyta celniczka? Czemu ja się nie dziwię ? Biegnę do budynku i znajduję młodego człowieka w okularach. Przepraszam uprzejmie i pytam o ksero. Zgodnie z jego wskazówkami poruszając się "kurcgalopkiem", aby nikt mnie nie wyprzedził do "komputerowej budki" dopadam ksero i za drobne 2 złote dostaję jedną kartkę z kserem paszportu i dowodu rejestracyjnego. Niestety, przy komputerowym okienku kolejny interesant i kolejne 20 minut oczekiwania. Tym razem mam już wszystko. Pani celniczka z trudem wyszukuje literki na klawiaturze. Palec, jak jastrząb krąży nad klawiszami kilka, a czasami nawet kilkanaście sekund, aby celnie spaść na właściwy. Pytania zadawane po białorusku są dla mnie ledwo zrozumiałe: "aha, pyta o województwo - dolnośląskie" - zdziwienie - tak daleko mieszkam a gdzie jadę? Do Mior, brasławska obłast' - też daleko. "A po cziemu?" - "Groby przodków". "Padpiszitie zdzies" - chyba wszystko. Idę do samochodu. Żona zdziwiona
- "Co ty tak długo robiłeś w tym budynku?"
- "Chłe, chłe - w budynku"
Tłumaczę jak sprawa z budynkiem wygląda. Pozostał nam tylko białoruski wopista. Znajduję go. Na przejściu się zagęściło, ale łatwo go rozpoznać po wielkiej "ruskiej" czapce. Jest bardzo młody, ma 19-20 lat, zabiera paszporty i podchodzi do samochodu. Ogląda nas wszystkich. Ostatni paszport córki. Zdjęcie zrobiono gdy miała 12 lat - dziś ma 17 i trochę się zmieniła. Na zdjęciu włosy ledwie za ucho, w naturze bliżej pośladków niż ucha. Żołnierz przygląda się uważnie, widać, że poważnie traktuje swoją pracę. Każe odsłonić ucho i lekko odwrócić głowę. Nadal ma wątpliwości. "Żdać nada" rzuca przez ramię i znika w pobliskiej budce z naszymi paszportami. Po trzech minutach pojawia się w towarzystwie starszego kolegi. Podchodzą, "eta czy nie eta?" . Kolega przygląda się równie wnikliwie porównując zdjęcie z twarzą i ku naszej uldze mówi "eta, wsio w pariadkie". Jeszcze tylko wywalić połowę rzeczy z bagażnika, aby udowodnić, że nikt tam się nie schował i ... "można jechat". Ruszamy powoli w stronę małej budki przy której stoi polski żołnierz. Deszcz przestał padać choć wiatr nadal jest silny. Zatrzymujemy się koło wopisty, który z uśmiechem na twarzy zabiera naszą "świętą karteczkę" z pieczątkami. Liczy wzrokiem zebrane pieczątki i uśmiech zamiera na jego twarzy, brakuje jednej pieczątki, tej ostatniej, od białoruskiego żołnierza. Z zaciśniętymi zębami cofam kawałek samochód zjeżdżając na pobocze i ruszam truchtem w stronę budek celników. Zatrzymuje mnie krzyk wopisty "trzeba z całym samochodem, tak nie podstempluje". Macham ręką, spróbuję. Sołdata dopadam przy kolejnym samochodzie. Podsuwam mu karteczkę. Ku memu zaskoczeniu podbija ją od razu. Krótki galop i widzę zdziwienie na twarzy polskiego żołnierza - pewnie niewielu tak to załatwiło. Mamy mieszane uczucia - polski wopista zabrał nam naszą "świętą karteczkę", a jak będzie jeszcze potrzebna? Ruszamy, boli mnie głowa, jednak mocno mnie przewiało. Od chwili wjazdu na przejście graniczne minęło ponad dwie godziny. Po polskiej stronie odprawa trwała ok. 5 minut, po białoruskiej ...
Jedziemy powoli przez most. Pod nami Bug, potem białoruski brzeg, potem około kilometra pustki przygranicznej następnie wysokie ogrodzenie, pas ziemi zabronowanej, znowu ogrodzenie. Widzę dwuosobowy patrol z psem poruszający się wzdłuż ogrodzenia. Budzą się jakieś niemiłe skojarzenia. Nic, ważne że granica za nami a przed nami ... szlaban, sołdat, i budki, takie same jak te które zostawiliśmy za sobą. Samochód przed nami powoli, nie zatrzymując się mija wojskowego. Próbujemy i my - "nielzja". Kieruje nas do pierwszej budki. Pani przegląda dokumenty. Pyta o zieloną kartę. Jest! Każe iść z zieloną kartą do drugiej budki. W drugiej budce uśmiechnięty miło Białorusin w średnim wieku ogląda uważnie zieloną kartę. Odszukuje litery BY świadczące, jest ona ważna na terenie Białorusi. Wszystko w porządku, można ruszać - Białoruś nas przywitała. Spoglądamy na zegarki przypominając sobie, że wjeżdżamy w inną strefę czasową i zegarki należy przestawić o godzinę do przodu. Zegarek przestawia wyłącznie Andrzej, my tylko przyjmujemy do wiadomości, że jesteśmy o godzinę starsi.