Wilno

   I od razu pierwszy szok. Szok językowy. Język litewski, ani mówiony ani pisany, nie przypomina żadnego ze znanych nam języków. Może ociera się gdzieś o języki skandynawskie, a może o węgierski. Jest twardy, gardłowy, brzmi obco. Liczymy, że uda nam się dogadać po polsku lub rosyjsku. Wyjeżdżamy na drogę i jedziemy prosto. Po kilkunastu kilometrach zaczyna się Wilno. Zatrzymujemy się na przedmieściu. Jedyny plan Wilna jaki posiadamy to kolorowy folder turystyczny. Mimo wszystko jest dość dokładny. Dzwonimy do Państwa Dacewiczów. To właśnie u nich będziemy nocować. Pani Dacewicz określa główny kierunek jazdy. Potem będzie rondo i "szklany", zielony wieżowiec. Deszcz zaczyna lać i nie zanosi się na to żeby miał dziś jeszcze skończyć. Jak dojedziemy mamy zadzwonić. Dojazd uliczkami pod dom jest dość skomplikowany. Jedziemy. Gosia coraz lepiej radzi sobie z litewskimi nazwami. Nabieramy pewności i gdy
powiększ
dojeżdżamy do "szklanego" wieżowca, postanawiamy dojechać do domu Państwa Dacewiczów na ulicą Želvos o własnych siłach. Ruch się wzmaga, deszcz też. Podjeżdżamy ok. 30 ostro pod górę i ...stop - zakaz wjazdu. Zjeżdżamy tyłem i próbujemy z drugiej strony. Tym razem zatrzymują nas wkopane w poprzek przejazdu metalowe słupki. Teraz rozumiemy, dlaczego Pani Dacewicz chciała po nas wyjść. Zaczepiam jakąś kobietę napełniającą kanister wodą z pompy. Pokazuje palcem dokładnie na zakaz wjazdu. Może nie zna przepisów? Tłumaczę, wskazując znak. Pani uśmiecha się i mówi - "wszyscy tędy jeżdżą". Jak wszyscy, to ... my też. Jedziemy znowu pod górkę. Tym razem przejeżdżając koło zakazu odwracam głowę i nie zdejmuję nogi z gazu - proszę jaki praworządny jestem. Nigdzie nie widać policjanta, a ja mam wyrzuty sumienia, że złamałem przepisy drogowe. Dalej, już bez żadnych problemów znajdujemy nr 22 i dzwonimy do drzwi. Domek Państwa Dacewiczów stoi przed nami otworem. Niesłychanie malowniczo położony, na wzniesieniu, otoczony zielenią, z podjazdem wyłożonym kostka i garażem do dyspozycji gości. Atmosfera bardzo sympatyczna, wręcz domowa. Dostajemy do dyspozycji dwa duże pokoje, kuchnia, łazienka, ubikacja. Luksusy. Dowiadujemy się, że córka Pani Dacewicz, nauczycielka następnego dnia może oprowadzić nas po Wilnie. Idziemy do pobliskiego hipermarketu po zakupy i wymienić pieniądze na miejscową walutę - lity. Lit stoi lepiej niż
powiększ
złotówka, a więc za 1 lit płacę 1,3 zł. Hipermarket okazuje się potężnym centrum handlowym wyposażonym w wypożyczalnię łyżew i ... lodowisko. Nie ulegamy namowom dzieci i nie wchodzimy na lód. W centrum gastronomicznym można zjeść potrawy chyba z każdej kuchni świata. Sąsiadują tu greckie kolumny z japońskimi, słomianymi dachami i szkunerem, na którym można dostać owoce morza i ryby w każdej postaci. Hala targowa taka jak zawsze, robimy zakupy i wracamy do państwa Dacewiczów. Deszcz jeszcze wzmógł się i jest dodatkowo porywisty wiatr. Żal nam miasta będącego na wyciągnięcie ręki. Martwimy się o jutrzejszy dzień. Jeśli pogoda się nie zmieni, nie zobaczymy Wilna. Na razie jemy kolację i po kolei odmaczamy się w gorącej wannie. Kładziemy się spać, w nadziei, że rano przywita nas słońce. Ranek wita nas pochmurnym niebem ale nie pada. Radosny uśmiech wybiega na nasze twarze. Jednak zwiedzimy Wilno! Alicja, wyposaża nas w parasole i ruszamy. Odwiedzamy oczywiście obowiązkowe punkty: cmentarz na Rossie i Ostrą Bramę. Dziesiątki innych zabytków przesuwają nam się przed oczami, pozostawiając niezatarte wrażenie. Robię dużo zdjęć starając się zachować szczegóły, detale. Często wokół nas rozbrzmiewa język polski. Obiad zjadamy w małej knajpce w centrum starej części miasta. Serwują nam wszystkie lokalne przysmaki: zepelliny, kartofle zapiekane w ceramicznym garnuszku, kiszka nabita kartoflami i wreszcie przebój - pierogi z grzybami - nie gotowane, a smażone na głębokim tłuszczu - absolutna rewelacja. Cieszy nas zarówno obsługa po polsku, uwijająca się jak w ukropie, jak i fakt, że można zamówić 1/2 porcji, na spróbowanie. Ceny obiadu na polskim poziomie. Odwiedzamy również małe, prywatne muzeum bursztynu.
powiększ
Wędrujemy z Alicją wąskimi uliczkami Wilna wysłuchując opowieści o tym polskim mieście, o stolicy Litwy. Czujemy polskiego ducha unoszącego się nad uliczkami, po których spacerował Adam Mickiewicz. Jedyna przykrość, jaka nas spotkała, to pani stróżująca przy wejściu do budynku Uniwersytetu Stefana Batorego. Pani w bardzo ostrej formie po prostu odprawiła nas od drzwi tej szacownej uczelni, nie pozwalając nam wejść do środka. Nie potrafię tego zrozumieć. Nie zetknąłem się w Polsce z uczelnią której wejście byłoby zamknięte dla osób postronnych - widać co kraj to obyczaj. Trudno opisać Wilno. Po prostu trzeba tam pojechać i zobaczyć to miasto własnymi oczami. Na pewno każdy odkryje "swój" kawałek miasta. Na mnie największe wrażenie zrobił cmentarz na Rossie. Być może jest to efekt tego, że przez ostatnie dni oglądałem głównie cmentarze, że myślałem o losach, życiu, dokonaniach ludzi, którzy już odeszli. Ten refleksyjny nastrój zapewne spowodował, że odebrałem ten cmentarz jako świadectwo życia a nie śmierci. Zwłaszcza część cmentarza ukryta za wzniesieniem, zapadnięta w ziemię, zarośnięta trawą, jakby zapomniana spowodowała moje zauroczenie tym zakątkiem Wilna. Wyprawa trwała sześć godzin. Minęły, jakby to była chwilka. Jesteśmy zmęczeni ale ciągle nienasyceni miastem. Wracamy do przyjaznego nam, polskiego domu. Siadamy w salonie gospodarzy i opowiadamy sobie wrażenia, wymieniamy się opiniami. Alicja uzupełnia informacje, których nie przekazała nam w trakcie zwiedzania. Dostajemy zaproszenie na kolację, z którego skrzętnie korzystamy. W kolacji uczestniczy również zaprzyjaźniona Litwinka. Rozmowa toczy się więc w trzech językach: litewskim, rosyjskim i polskim, ale o dziwo wszyscy wszystkich rozumieją.

Zobacz zdjęcia z Wilna ...